Lecture via Spotify Lecture via YouTube
Accéder à la vidéo YouTube

Chargement du lecteur...

Vous scrobblez depuis Spotify ?

Connectez votre compte Spotify à votre compte Last.fm et scrobblez tout ce que vous écoutez, depuis n'importe quelle application Spotify sur n'importe quel appareil ou plateforme.

Connexion à Spotify

Ignorer

Vous ne voulez pas voir de publicités ?Mettez à niveau maintenant

Muzyczne podsumowanie 2008 roku

Postanowiłem wrócić w tym roku do rocznych podsumowań muzycznych, zarzuconych ostatnimi laty. Last wydaje się ku temu najlepszym miejscem. Moje podsumowania zawsze dotyczyły kupionych płyt CD. Nie interesowało mnie nigdy pisanie o jakichś trendach czy wdawanie się w polemikę. Będzie to czysto subiektywna opinia o kilku albumach.

  • Bob Dylan, Dylan
    Zaraz na początku roku, na fali powrotu do twórczości jednego z największych bardów, zawędrowałem do sklepu muzycznego, gdzie przypadkiem płyta ta znalazła się w mojej dłoni. Już tam została.
    „Dylan” został wydany w dwóch wersjach – jedno- oraz trzypłytowej. Z oczywistych względów warto, jeżeli już, sięgnąć po tę drugą. Wersja jednopłytowa jest przewidywalnym the best of jakich wiele. W istocie lepiej się już szarpnąć na jakieś dwupłytowe wydanie co najmniej w przypadku Boba Dylana, ale tak naprawdę i to jest niewiele przy całym dorobku, jaki do tej pory ma na koncie ten dość płodny artysta. Tym, co mnie skusiło, to cyfrowe odświeżenie dźwięku.
    Materiał przekrojowy, choć niestety obeszło się bez Ballad of a Thin Man, ale po prawdzie nigdy nie ma tego utworu na składankach, więc jakby uwaga z gatunku kapryszenia. Z racji na swoją przekrojowość można prześledzić zmiany w sposobie grania oraz śpiewania mistrza Dylana. I właściwie tyle, bo to kolejna z rzędu kompilacja.
  • Bob Dylan, Time Out of Mind oraz Love and Theft
    W jednym punkcie ponieważ w jednym pudełku. Ciekawy pomysł – same płyty CD, bez książeczek, nawet bez pudełka, gdyż w kartonowym takim czymś wysuwanym. A jednak jeżeli ktoś ma w nosie takie bzdety jak booklety, to za niespełna 30 zł ma dwie płyty. Z tego, co widziałem, sypnęli więcej artystów (m.in. Jimi Hendrix, Janis Joplin czy... Anastacia).
    Albumy Dylana pochodzą odpowiednio z lat 1997 oraz 2001, kiedy wiele osób już uznało, że nie nagra powalającego albumu. Być może te dwa nie, ale wydany w 2006 roku Modern Times zdaje się temu przeczyć. Tymczasem na ww. wydawnictwach możemy usłyszeć wyrobiony już głos i świadomość bluesowego mędrca. Ale raczej dla fanów.
  • I'm Not There
    Nie wychodząc jeszcze z Dylanowej piaskownicy nabyłem album pt. „I’m Not There”, skuszony listą wykonawców (m.in. Eddie Vedder czy Calexico, ale gorąco polecam zapoznanie się z kompletną listą) oraz faktem, że wszystkie piosenki są autorstwa Dylana. Dopiero potem odkryłem, że to ścieżka dźwiękowa do filmu biograficznego, gdzie w jego rolę wciela się pięcioro aktorów (w tym kobieta i czarnoskóre dziecko).
    Album pokazał przede wszystkim jedno – nie tak łatwo przerobić piosenki mistrza. I owszem, jest parę udanych wykonań, ale poza All Along the Watchtower, Knockin' on Heaven's Door i może Man in the Long Black Coat nic nie powala na kolana. Nikt nie śpiewa tak jak Dylan, jak mówi stare powiedzenie.
  • Katie Melua, Call Off the Search
    W celu przygotowania się do nadchodzącego koncertu Katie, uzupełniłem w jednym rzucie brakujące dwa albumy – nowy i debiutancki. Gdyby nie koncert, nie szarpnąłbym się na „Call Off the Search”, ponieważ obecnie nie wykonuje już na żywo wiele z tego albumu (głównie chyba Crawling Up a Hill oraz The Closest Thing to Crazy), a jest on trochę smętny. Trochę bardziej niż lubię. Jest to, ponadto, jeszcze album przy którym głównie Mike Batt komponował. Nie jest to wada, ale wolę autorski program Katie.
  • Katie Melua, Pictures
    A oto i album, gdzie Katie sama sobie piosenki napisała. Niestety – wiem, brzmię jak typowy Polak w tym momencie – muszę się przyczepić produkcji. Szczerze powiedziawszy, myślałem, że zatoczyła koło i wróciła do smętów z „Call Off the Search” i jedynym sensownym albumem pozostanie Piece by Piece, ale koncert rzucił nowe światło na piosenki z tej płyty. Producentowi chyba chodziło po głowie jakieś poprockowe popierdywanie, co przełożyło się na brzmienie, podczas gdy na koncercie był bluesowy gitarzysta i całość kopała jak herbata z prądem. Dało się. Dlatego liczę, że będzie ją znosiło właśnie w tym kierunku. „Pictures” bardziej mi po koncercie podchodzi. Wracam nawet, się przyznam.
  • The Sisters of Mercy, A Slight Case of Overbombing
    Oto nadszedł czas Sióstr. Po kilku podchodach i zbieraniu się, a także polowaniu po sklepach udało mi się rozpocząć kolekcjonowanie dyskografii tego wspaniałego „zespołu” od the best of (dobrze, że Salt tego nie czyta). Na szczęście nie jest to tylko bezmyślna składanka, ponieważ po pierwsze specjalnie na potrzebę tej kompilacji Andrew Eldritch napisał Under the Gun, uznawane przez niektórych za najlepszą piosenkę Sióstr, a po drugie znajduje się tutaj lepsza wersja Temple of Love w porządnej, gitarowej wersji. Tę z lat osiemdziesiątych polecam raczej jako ciekawostkę. Po trzecie: nie spotkałem nigdzie indziej Body and Soul. Plus Lucretia My Reflection jest w dłuższej wersji, a This Corrosion w innej chyba, ale nie pamiętam, gdzie była różnica. Dobre na prezent, do samochodu itd. Utwory poukładano od najstarszego do najmłodszego.
  • The Sisters of Mercy, First and Last and Always
    Debiutancki album pełnogrający, jeszcze nagrane przez zespół. Wydanie z 2006 roku, wzbogacone o kilka ciekawych wersji (oraz Some Kind of Stranger (early), którego nie da się słuchać). Stricte gotycki album. Potem Eldritch odcinał się od tej stylistyki, ale nikt nie zaprzeczy brzmieniu tej płyty.
    Najmniej mi się podoba z wszystkich.
  • The Sisters of Mercy, Floodland
    Po krótkim epizodzie pod tytułem The Sisterhood Andrew Eldritch wrócił do starej nazwy – po przeprawie sądowej – aby wraz z Patricią Morrison (po latach przyznał, że pomagała mu tylko pozorować medialnie zespół, w istocie był to projekt jednego człowieka) zaserwować coś nowego, już nie gotyk – kto słyszał Gift, ten w mig rozpozna, że „Floodland” jest naturalną kontynuacją obranego tam kierunku. W efekcie słuchacze otrzymali najoryginalniejszy pod względem brzmienia album spod tego szyldu. Wersja z 2006 ma najmniej dodatków spośród całej trójki.
  • The Sisters of Mercy, Vision Thing
    „Vision Thing” to już zwrot w stronę bardziej tradycyjnego rocka, choć nadal za perkusję robi nieśmiertelny Doktor Avalanche. Są ciekawe smaczki, jak np. quasibluesowa gitarka na początku Detonation Boulevard czy gospelowy chórek w More, jednym z ich majstersztyków (i jedynym numerze 1 na listach przebojów). Na osłodę dwie ballady, dość chwytliwe, a wersji remasterowanej również dwa live’y, w tym genialne Ribbons, które daje rady jeszcze bardziej od wersji studyjnej.
  • Kazik Na Żywo, Las Maquinas de la Muerte
    Po prawie 10 latach udało mi się kupić ten album. Nie potrafię powiedzieć, dlaczego tak długo to trwało, skoro znajdują się tutaj dwie spośród ulubionych piosenki: Las Maquinas de la Muerte (mistrzostwo! szczególnie z teledyskiem) oraz W południe. Jest rockowo – to najbardziej rockowy z niezliczonych projektów Kazika – i charakterystycznie dla niego, czyli np.: „To moja twierdza, w niej jem i pierdzę”. Innymi słowy: trzeba to lubić. Ja lubię.
  • Terre Thaemlitz, Oh, No! It's Rubato
    O tej płycie pisałem już tutaj, toteż nie będę się dublował.
  • Madonna, The Confessions Tour
    Zakup ten podyktowany był dołączonym w zestawie DVD koncertowym, ale jest i CD, będące skrótem w formie audio. Inaczej musieliby rozbić na dwie płyty, co pewnie podniosłoby koszt przedsięwzięcia. A szkoda, bo nie można się rozpędzić. I tak pazur jest, jak się ogląda, ale tak jest podwójnie kiepsko. Choć i tak dobrze, w końcu to Madonna. Jeżeli ktoś wątpi.
  • Nine Inch Nails, The Slip
    Prezent od Trenta Reznora dla fanów – darmowa płyta. Ściągnęło bardzo dużo ludzi, ale praktyka pokazała, że tylko tym wieloletnim się ona naprawdę podobała. Z początku brzmiała jak odrzuty sesyjne z poprzednich albumów – co tłumaczyłoby jej szybkie nadejście po Ghosts I-IV – ale Trent zaprzeczył tej wersji w jakimś wywiadzie.
    Po ostrym początku, jest trochę spokojniej, ale tylko po to, by na koniec znowu dopieprzyć. Ludzie, którzy zdecydowali się na zakup fizycznego wydania (jednego z 250.000 na cały świat), mogą sobie obejrzeć pięć utworów z prób nowego składu na żywo. Coś pięknego. Zawsze lubiłem oglądać, jak powstaje muzyka. Podobnie jak koncert Katie, tak i to DVD sprawiło, że trochę bardziej polubiłem płytę.
    Tegoroczny numer 3.
  • DJ Sprinkles, 120 Midtown Blues
    DJ Sprinkles to tak naprawdę Terre Thaemlitz, pseudonimem tym posługiwał się w latach 80. i 90., kiedy był DJ-em w nowojorskich klubach. „120 Midtown Blues” to podróż do tamtych czasów, lecz i tamtego miejsca – klubów, których już nie ma. Podróż niezwykle sentymentalna, choć nie bez przekazu. Terre wciela się tutaj w rolę swoistego hrabiego Monte Christo muzycznego świata, który po latach wraca na stare śmieci. Nie mści się, lecz wspomina. A nas zabiera w tę podróż. Bardzo udany album, do tego przystępny muzycznie, co jest godne podkreślenia. To kolejna płaszczyzna – DJ Sprinkles wraca jako może nie muzyk, ale producent muzyczny na pewno.
    Z rzeczy wydanych w 2008 roku to będzie mój numer 1.
  • Scarlett Johansson, Anywhere I Lay My Head
    Zapraszam tutaj.
    Tegoroczny numer 2.
  • Michael Jackson, King of Pop
    Trzeci the best of w tym roku. Właściwie to był prezent dla mojej żony, ale też go słucham, więc skrobnę kilka słów. Jaki Jackson jest, każdy wie, także jak skończył, ale nijak nie wpływa to na muzykę, którą stworzył. Tak, ponieważ co było dla mnie zaskoczeniem, Jackson był autorem lub współautorem większości swoich piosenek. Dlatego tytuł Króla Popu jest zasłużony. Szkoda, że nie ma godnych następców. Pop is dead.
    Dzięki kompilacji poznałem Dirty Diana, coś pięknego, potężnego, aż w środku to czuję. Tym bardziej wielka szkoda, że skończył jak skończył.

Na koniec jeszcze moja osobista tegoroczna trójca:

  • DJ Sprinkles, "120 Midtown Blues"
  • Scarlett Johansson, "Anywhere I Lay My Head"
  • Nine Inch Nails, "The Slip"


Na tym też i ja zakończę. Do zobaczenia za rok.

Vous ne voulez pas voir de publicités ?Mettez à niveau maintenant

API Calls