Lecture via Spotify Lecture via YouTube
Accéder à la vidéo YouTube

Chargement du lecteur...

Vous scrobblez depuis Spotify ?

Connectez votre compte Spotify à votre compte Last.fm et scrobblez tout ce que vous écoutez, depuis n'importe quelle application Spotify sur n'importe quel appareil ou plateforme.

Connexion à Spotify

Ignorer

Vous ne voulez pas voir de publicités ?Mettez à niveau maintenant

IRON MAIDEN - 03.07.2013 - ŁÓDŹ

Śro 3 VII – Iron Maiden: Maiden England World Tour

Kiedy wjeżdżało się w okolice Łódzkiego dworca, stadionu ŁKS-u i Atlas Areny, mogłoby się zdawać, że w Łodzi jest jakieś lokalne święto. Gdzie nie spojrzeć przewijały się grupki ubrane w czarne koszulki z charakterystycznym logiem Iron Maiden i wizerunkiem maskotki brytyjskiej formacji, Eddiego. No i w zasadzie nie jest to jakoś bardzo mylące stwierdzenie - to było święto. Święto dobrej, nic a nic nie starzejącej się muzyki !
Organizacyjnie było całkiem sprawnie - co prawda przy wodopojach i sklepikach ceny zaporowe (piwo z "niższą zawartością alkoholu" 8 zł, koszulka zespołu 120 zł, bluza 250 zł), ale za to ochroniarze życzliwi i uprzejmi, w hali solidna klimatyzacja a i logistycznie wszelkiej maści barierki i ograniczniki rozstawione sensownie.
Punktualnie o 19:30 swój występ rozpoczął support, czyli Voodoo Six. Złowroga scenografia z czołgami i wojennymi obrazkami mogła sugerować, że zespół gra dość posępnie i mocno, jednak nic bardziej mylnego. Voodoo Six to ot taki, niezbyt oryginalny i miejscami do bólu przewidywalny hard rock, w którym średnie tempa na których oparte są znajome i dość oczywiste riffy, wtórują zadziornemu wokalowi i melodyjnym refrenom. Wykonawczo było co prawda bez zarzutu i jako support formacja spełniła swoje zadanie, ale prawda jest taka, że braku ich występu nikt by chyba nawet nie odczuł.
Po dość sprawnym demontażu scenografii i sprzętu supportu, wśród publiczności pojawiły się pierwsze, dość nieśmiałe okrzyki "Maiden, Maiden". Wówczas gdy na scenie pojawili się, znani chociażby z większości filmów dokumentalnych o zespole, techniczni którzy powoli zaczęli odsłaniać czarne płachty przykrywające elementy scenograficzne, tłum stawał się już wyraźnie podekscytowany. Z głośników w końcu popłynęło długo wyczekiwane intro / rozgrzewka w postaci " Doctor Doctor, a zaraz potem, charakterystyczne dla IRON MAIDEN, złowieszcze i monumentalne intro główne, które zaraz potem przerodziło się w doskonale znany wstęp z Moonchild z hitowego albumu formacji, Seventh Son Of A Seventh Son. A zaraz potem na scenę, przy oślepiających wybuchach pirotechnicznych, wpadli główni bohaterowie tego wieczoru: Bruce Dickinson, Steve Harris, Adrian Smith, Dave Murray, Janick Gers i Nicko McBrain i rozpoczęli przedstawienie. Bruce jak zwykle: szalał po scenie, skakał z odsłuchów, gestykulował, emocjonalnie interpretował kolejne wersy wielkich hitów "dziewicy": Can I Play With Madness, The Prisoner czy Run To The Hills spoglądając przy tym publiczności głęboko w oczy. Na mnie jednak największe wrażenie robił wyjątkowo aktywny tego wieczoru Adrian Smith - jego sola po prostu zwalały z nóg ! Dodatkowo wydaje mi się, że repertuar tej trasy wybitnie leży Adrianowi - w końcu jest współtwórcą sporej części numerów z setlisty. Dzielnie wtórował mu Dave Murray, któremu przez cały koncert życzliwy, swojski uśmiech nie schodził z twarzy. Z drugiej strony sceny swoje miejsce starał się znaleźć Janick Gers, który z kolei wydawał się niekiedy trochę zagubiony - większa część kawałków które grali Ironi, to rzeczy, które powstały kiedy Janicka nie było jeszcze w składzie, więc może to był jeden z powodów nieco mniejszego zaangażowania gitarzysty. Lider formacji, Steve Harris z kolei non stop biegał po scenie - raz w jedną, raz w drugą stronę, wciąż celując do ludzi ze swojego basu i bez przerwy podśpiewując razem z fanami kolejne wersy tekstów. Nicko natomiast widoczny był dla większości publiki bardziej za pomocą telebimów - jego zestaw perkusyjny skutecznie zasłaniał go całego.
Szóstce muzyków towarzyszył oczywiście również siódmy członek zespołu, potwór Eddie, którego przez cały koncert widzieliśmy w różnych formach i wcieleniach - początkowo na wielkich grafikach nawiązujących do kolejnych utworów a potem - aż trzykrotnie - w wersji 3D. Podczas wykonywania Run To The Hills wszedł na scenę w przebraniu żołnierza / kawalerzysty i próbował poprzeszkadzać trochę muzykom (standardową walkę z nim stoczył Gers). Gdy zespół sięgnął po najbardziej epicki tego dnia Seventh Son Of A Seventh Son, Eddie wyłonił się z tyłu sceny jako natchniony kronikarz. W kulminacyjnym punkcie koncertu, podczas flagowego Iron Maiden wyrósł zza pleców muzyków wraz ze swoim potomkiem - siódmym synem, a z jego odkrytej czaszki co i raz buchały płomienie. Właśnie ! Pirotechnika. Więcej niż podczas poprzedniej ich trasy, zdecydowanie bardziej rozbudowana - obowiązkowe salwy i wybuchy to jedno, natomiast zapalające się na rozkaz Bruce'a olbrzymie świece czy wybuchające nad głową publiczności fajerwerki zdecydowanie dodawały pikanterii temu spektaklowi. Jeśli dodać do tego charakterystyczną, znaną z okładki Seventh Son Of A Seventh Son scenografie, to nie bez kozery określam koncert Ironów mianem spektaklu. Bo to faktycznie wielkie widowisko, obudowane wokół muzyki tworzonej przez sześciu facetów, stworzone przez wielki sztab specjalistów: oświetleniowców, pirotechników, plastyków, designerów. Wszystko to tworzy fenomenalnie działającą całość, która robi naprawdę NIE-SA-MO-WI-TE wrażenie.
Koncert zakończył się po ponad 1,5 godziny, luźnym i zagranym nieco zawadiacko Running Free.
Na zakończenie kilka luźnych obrazków z tego niebywałego wydarzenia. Podczas wykonywania wspomnianego wcześniej utworu tytułowego z płyty którą teoretycznie trasa promuje, po prawej stronie sceny pojawiły się potężne organy na których grał… Hrabia, czyli Michael Kenney. To fajnie, że zespół postanowił w końcu wyeksponować, choć na chwilę, jego osobę, bo przecież akurat przy tych utworach jego rola jest dość istotna.
Tak jak Eddie ma podczas koncertu kilka swoich wcieleń, tak samo sporo charakterów przywdziewa Bruce Dickinson. Koncert rozpoczął w elegancko skrojonym fraku, potem już szalał po scenie w skórzanej kamizelce, a w międzyczasie zdążył jeszcze przywdziać strój kawalerzysty a nawet coś na kształt uniformu Hrabiego Drakuli (włącznie z demonicznie zaczesaną fryzurą). Podczas Aces High miał na sobie z kolei czapkę pilotkę, niemalże identyczną jak Eddie na okładce singla.
Fani ? Liczni, choć miejscami miałem wrażenie że niektórzy znaleźli się tam nie dlatego, że uwielbiają ten zespół, a dlatego że to po prostu wielkie wydarzenie na którym wypadałoby być. Natomiast co do higieny niektórych osób, wolę się nie wypowiadać. Okazuje się że mydło to wciąż jednak niezbyt popularny produkt w naszym kraju.
Ciężko jakoś podsumować to wydarzenie w kilku finalnych zdaniach. Koncert był to zdecydowanie bardziej żywiołowy i udany niż poprzedni na Sonisphere w 2011 roku - Ironi tym razem lecieli po dobrze znanych i lubianych klasykach które każdy szanujący się fan znał i znać powinien. Zespół cały czas jest w doskonałej formie i naprawdę nie widać, że np. taki Dickinson ma już 55 lat na karku. Co prawda zdarzyło się w kilku momentach że zespół gdzieś zgubił rytm czy rozjechał się delikatnie z tempem, ale prawda jest taka że dodawało to tylko autentyczności ich występowi - każdy fan mógł mieć pewność że Maiden gra w 100 % na żywo i nic nie jest dziełem nieszczęsnych playbacków.
Występ Iron Maiden jest wart każdych pieniędzy. Oby wracali do nas jak najczęściej !

Vous ne voulez pas voir de publicités ?Mettez à niveau maintenant

API Calls