Lecture via Spotify Lecture via YouTube
Accéder à la vidéo YouTube

Chargement du lecteur...

Vous scrobblez depuis Spotify ?

Connectez votre compte Spotify à votre compte Last.fm et scrobblez tout ce que vous écoutez, depuis n'importe quelle application Spotify sur n'importe quel appareil ou plateforme.

Connexion à Spotify

Ignorer

Vous ne voulez pas voir de publicités ?Mettez à niveau maintenant

31.05.13 - MOTORHEAD (Urynalia 2013)

Ursynalia 2013

Motorhead w Polsce – tego nie można przegapić! Pomimo wahań i wątpliwości, stwierdziłem w końcu że trzeba jednak pojechać. No to pojechałem. Lineup mnie raczej nie podniecił, ale gdy doszło Bad Religion, wówczas zdecydowałem się, że jadę! Niestety Bad Religion się odwołało i emocje mi nieco opadły, ale bilet już jest, więc nie ma co narzekać, tylko jechać.

Godzina 15.40 i jestem już na terenie SGGW. Pogoda ładna, pod sceną zaczyna powoli instalować się błoto, ale jeszcze nie zwiastuje takiego syfu, jaki miał nadejść później i dzięki któremu cała impreza powinna otrzymać miano Urynaliów. O organizacji nie ma co juz nawet wspominać, bo ogólnie nawalono równo, ale trudno się mówi. W dalszej relacji mowa o różnych kapelach, ale z uwagi na dziwne rozpisanie czasowe (zakładkowe nachodzenie na siebie kapel) chyba tylko Motorhead zobaczyłem od początku do końca. Reszta tylko fragmentarycznie, więc wrażenia nie są oparte na pełnych koncertach,

Frog'n'dog – Na początek grało jakieś takie cudo, co do którego nie wiedziałem absolutnie nic. Okazało się, że chłopaki wycinają jakieś całkiem fajnie nakręcone około hardcorowe łojenie i w zasadzie nawet mi się podobało. Nic specjalnego, widać, że jeszcze nie w pełni obyci ze sceną, ale słuchało mi się ich na początek miło. Gdy ochrona łaskawie wpuściła ludzi bliżej sceny, podszedłem i już było całkiem ok, może nieco na jedno kopyto, ale na rozgrzewkę dobrze. Najbardziej w pamięć zapadł mi basista o zabawnym imidżu jakby wyjętym z filmu Dziewięć Żywotów Thomasa Katza.

Frog'nDog skończyli, idziemy słuchać dalej, tym razem na Open Stage.

Transsexdisco – ojej. Trochę się bałem co to będzie i słusznie, bo wyszła na scenę ekipa grająca jakieś dziwacznie połączenie wiejsko-weselnego pitolenia z cięższymi dźwiękami. Zupełnie nie moje klimaty, wytrzymałem z trudem trzy numery i stwierdziłem, że sobie idę, zobaczę co to jest to całe Dead By April, bo gorzej niż Transsexdisco grac przecież nie mogą.

Dead By April – wróciłem w okolice głównej sceny i zanim jeszcze doszedłem pod scenę, to już wiedziałem, że od dzisiaj jestem wielkim fanem Transsexdisco. Nie, serio, nie rozumiem takiego grania. Metalcore. Ani to metal, ani to hardcore, trochę jakby ktoś wziął najbardziej widowiskowe i kiczowate motywy z obu estetyk i połączył w mało sensowną całość, podlewając jeszcze jakimiś czysto popowymi patentami. Ani w tym kopa, ani ducha. Rocknrolla nie czuję, za to widzę kilku skaczących kolesi na scenie, jakieś zawodzenie przeplatane krzykami i absolutnie KOSZMARNE klawisze, od których zebrało mi się na wymioty. A wypiłem dopiero jedno piwo :< Pod pewnymi względami kontakt z Dead By April był dla mnie doświadczeniem metafizycznym – nie sądziłem, że ktoś może na poważnie brać coś tak bardzo, bardzo złego. Głęboko zniesmaczony poszedłem na piwo, z myślą, że gdyby to był ostatni koncert dzisiaj, to kupiłbym sobie koszulkę Transsexdisco i głosił wszystkim jaka to wspaniała muzyka.

Lostbone – powrót pod open stage. Lostbone, kolejny nieznany mi projekt, ale z tego co badałem wcześniej wynikało, że ma to być jakaś hybryda thrash/death metalowa. No i faktycznie, tak to mniej więcej można określić, chociaż ja bym dorzucił do tego jeszcze obecność silnych wpływów klasycznego hardcore. Efekt nawet znośny, rąbanka elegancko miażdży czaszki, brzmienie akceptowalne, w sam raz, żeby się walnąć z piwkiem na trawce, co tez uczyniłem. Póki co to najlepszy koncert tego dnia, chociaż obiektywnie to cały czas nie było nic szczególnie wartego uwagi. Po prostu poprawna, estradowa sieczka. Trochę mało urozmaicona, ale z wykopem. W jednym kawałku na scenę doszedł koleś z The Sixpounder i wspomógł wokalnie kolegów, wyszło całkiem miło. Jedyne co mnie trochę drażniło, a trochę śmieszyło, to gadki wokalisty, ale i tak było fajnie, kontakt z publiką to zawsze jest coś in plus.

Soilwork – Po Lostbone wracam pod główną scenę, żeby zobaczyć co się dzieje. Soilwork – ta nazwa coś mi mówi, bo miałem dawno temu okres jarania się melodeathem. Studyjnie mnie jakoś nieszczególnie przekonywali, na żywo za to całkiem całkiem. Nagłośnienie może nie tak dobre jak być powinno, ale widać, że kolesie dobrze czują się na scenie i ogólnie grają ładnie i z wykopem. Oczywiście jest to melodeath, czyli coś co powstaje gdy próbuje się grać bez kompromisu i pod publikę zarazem, ale z perspektywy czysto koncertowej efekt był zadowalający. W sumie przypominali mi trochę ten cały Lostbone, tylko zagrany lepiej, ciekawiej i z większym wykopem. Postałem, pomachałem głową, po czym stwierdziłem, że idę na Frontside.

Frontside – ci tez mi się obili o uszy. Słyszałem, że to koncertowo straszna sieczka, zło, szatan i w ogóle palenie kotów i nabijanie dziewic na pale. Może i tak, ale mnie to znów jakoś nie rusza, dużo prężenia muskułów, a efekt jakoś nie porywa i nudzi. Z drugiej strony, było to fajne i na pewno lepsze niż Dead by April. Zresztą póki co wszystko było lepsze niż Dead By April, nawet Transsexdisco. Tak więc Frontside dołącza do elitarnego grona kapel lepszych niż DbA, ale jednak spodziewałem się więcej. Nie wiem, a może to ja miałem już przesyt podobnego grania?

W dalszej kolejności postanowiłem zerknąć okiem na Huntera.

Hunter – cóż, nie będę się wypierał, że kiedyś się nimi jarałem. To było dawno temu, zanim Bóg zesłał mi z nieba Pink Floyd, dzięki którym poznałem co to jest dobra muzyka a co zła, ale fakty są fakty. Słuchałem w gimnazjum Huntera. Nie każdy rodzi się z gustem absolutnym i dwudziestoma tysiącami cd na półce. No, więc skoro wyznałem co miałem wyznać, to przyznam więcej: to był mój drugi koncert Huntera w życiu. I był obiektywnie lepszy od poprzedniego, który zaliczyłem przypadkiem na lubelskich juwenaliów, gdzie była biedascena, biedanagłośnienie i biedapublika pod sceną nie wiedząca co dla nich gra i po co. Tutaj było lepiej, ludzie sprawiali wrażenie, jakby wiedzieli czego słuchają, a to zawsze poprawia odbiór muzyki. W Warszawie było dużo efektów, były fajerwerki na scenie, był machający lędźwiami Jelonek i Drak w gustownym cylindrze, były równie cudaczne piosenki, był oczywiście poważny chórek i brzydkie słowa wplatane w piosenki, ogólnie wieś śpiewa i tańczy. gdybym miał 15 lat i był gimnazjalistką to pewnie miałbym już mokro. I czułbym się taki zły. Pomimo poczucia, że chłonę ze sceny raczej nieświeży produkt dla mało wymagających słuchaczy we wczesnej fazie rozwoju embrionalnego, to, o zgrozo, nawet mi się podobało. Przypomniałem sobie jak to jest mieć 15 lat i być gimnazjalistką. Przepraszam, gimnazjalistą. Nieważne. A teraz wracamy na open stage.

Poparzeni Kawą Trzy – kolejna kapela z tych, o których nigdy nie słyszałem. Jak się okazuje, jest to jakaś groteskowa supergrupa z Wojciechem Jagielskim na wokalu i, o zgrozo, Kretem na puzonie, tym z telewizji. Albo to jego bliźniak, bo ich w ogóle chyba dwóch jest. No, więc zebrało się kilku takich najwyraźniej okołotelewizyjnych pacjentów i sobie grają. W sumie ciężko powiedzieć co, takie trochę maleńczukowe granie powiedzmy z fajną sekcją dętą i zaskakująco wulgarnymi tekstami. Teksty mnie zaskoczyły w szczególności. Przez parę chwil nie wiedziałem co się dzieje, ale coś mi w tym nie grało. Dopiero po kilkunastu minutach zajarzyłem, że ta muzyka jest strasznie wystudiowana i jakby pod publiczkę, muzycznie fajnie, tekstowo ostro, ale jakieś to takie wyrachowane, zimne i zupełnie bez duszy. A takich cech to ja w muzyce nie lubię. Produkt. I to produkt udający coś lepszego niż jest. I znów niesmak. Poważny niesmak. O Hunterze też pisałem, że to produkt bez krzty artyzmu, ale tam przynajmniej nie miałem poczucia, że ktoś mnie oszukuje. Tym samym Poparzeni Kawą trzy, pomimo ogólnie bardzo rzetelnego grania (sprawności wykonawczej im nie odmówię) trafiają na zaszczytne ostatnie miejsce, dla najgorszego (dla mnie) koncertu pierwszego dnia Urynaliów. Nawet za Dead By April. To jest wyczyn!

The Sixpounder mnie ominął. Co gorsza, przez to całe Poparzeni Kawą Trzy zagapiłem się i umknął mi początek Motorhead. No k… Wiem, że na rozpisce godzinowej napisali, że Motorhead będzie o 22, plus minus piętnaście minut, ale nie podejrzewałem, że zaczną przed czasem. Ech.

Motorhead – dobiegłem pod scenę gdy zaczynali Damage Case, a z daleka słyszałem resztki I Know How To Die, zagranego jako otwieracz. Dobiegam, patrzę, są! To oni! To ta sama ekipa co dwa lata temu! Doskonale! Oby zagrali jak najdłużej, oby chociaż półtorej godziny, oby więcej niż godzinę… No dobrze, ponieważ to był mój drugi koncert Motorhead w życiu, to skupię się także na podobieństwach i różnicach, nie tylko na ogólnym skreśleniu wrażeń. Był więc ogień – tego spodziewałem się od samego początku, pamiętając co działo się na Bemowie przed Ironami. Wychodzi trzech starszych panów i robi piekło. Widać lata spędzone na scenie, numery doskonale ograne, wszystko zapięte na ostatni guzik, a zarazem nie wyparowała z tego radość grania. I to jest, jak myślę, rozwiązanie zagadki „dlaczego Motorhead jest taki zajebisty, chociaż są zamknięci w jednej formule i ją tłuką od ponad trzydziestu lat bez zmian”. Ci goście chyba po prostu nie nudzą się swoją muzyką i to udziela się słuchaczom. Było dobrze! Zwraca uwagę zachowanie kapeli – każdy jest inny, każdy robi swoje inaczej. Najbardziej widowiskowy z tej ekipy jest Mikkey Dee, szalejący na perkusji jak huragan. Najwięcej biega Phil Campbell, biega, skacze, świruje, zagaduje. Lemmy dla kontrastu wycofany, stoi w miejscu, trochę gada, śpiewa no i ogniskuje na sobie uwagę wszystkich. Co mi się rzuciło w oczy, to to, że chyba jednak lata lecą. Jak wszyscy wiemy, to Lemmy stworzył świat i zamknął esencję rock'n'rolla w zwartej formule najbardziej esencjalnej kapeli gatunku (nawet jeśli były i są zespoły ważniejsze, lepsze, ciekawsze, to Motorhead jest tu o tyle uprzywilejowany, że po prostu już bardziej na rockowo grac się nie da), ale chyba nawet jego zaczyna tykać czas. Wokalnie było jakoś… dziwnie. Nie cały czas, ale momentami coś nie do końca banglalo w tym głosie. A może mi się tylko wydawało, może to chwilowa niedyspozycja, nie wiem. W każdym razie na basie miecie zawodowo, tu się nie da do niczego przyczepić.

Pomijając derobne wątpliwości co do wokali, to było mnóstwo atrakcji i ogólnie prawdziwy, rockowo-metalowy koncert, a nie jakieś pitolenie. Zespól ma niezły kontakt z publiką, Lemmy swobodnie sobie zapowiada kolejne kawałki, było tez bardzo widowiskowo. Bardziej niż jak ich widziałem poprzednio. Oczywiście była solówka Mikkeya, kilkuminutowa, bardzo spektakularna sieczka, ale to już znamy. Nowością było dla mnie psychodeliczne solo Campbella na świecącej na zielono gitarze, bardzo fajna sprawa i tak sobie myślę, że właśnie czegoś takiego mi brakowało w poprzednim koncercie. Super.

Motorhead ostatnimi czasy grywa mniej więcej ten sam zestaw kawałków, zestaw dobry, ale może wymagający pewnego przeczyszczenia. Na start I Know How To Die z ostatniej płyty, ale to mi umknęlo przez Poparzeni Kawą Trzy, kij im w filiżankę. Potem Damage Case – doskonały wybór, w ogóle mogliby całe Overkill od początku do końca zagrać i by było git. Uwielbiam ten numer, ale tu właśnie dopadło mnie pewne zwątpienie co do wokalu. W refrenie coś nie trybiło. Po Damage Case, które wprowadziło mnie w odpowiedni nastrój, nadchodzą kolejne strzały ze wspaniałego Overkilla. A więc wpierw wielki przebój Stay Clean – zawsze mi się podobały wykonania tego numeru na żywo i tu nie było inaczej. Moc. A potem coś mroczniejszego – Metropolis. To kolejny doskonały koncertowy numer, wolniejszy, bardziej klimatyczny, ale ciężki, walcujący publiczność. Tu odzyskałem wiarę w Lemmiego; Boże, przebacz, że zwątpiłem.

Wraz z Metropolis kończy się pierwsza część setu. Drugą rozpoczynamy typowo koncertowym numerem Over The Top – tu znowu coś z wokalem nie teges, nie wiem, ale i tak było dobrze. Następnie robimy szybką wycieczkę po różnych albumach. Z Orgasmatron wzięto Doctor Rock, za którym to numerem jakoś nie szaleję, ale zagrane z wykopem jak trzeba, no i pod koniec było wspomniane solo na gitarze, fajna sprawa. Potem The Chase Is Better Than The Catch z Ace of Spades, dobry mocny numer, w którym znalazło się miejsce na kolejną solówkę, tym razem perkusyjną. Później kolejny mniej podniecający numer, Rock It z mało przeze mnie lubianego Another Perfect Day– razem z Doctor Rock chyba najsłabszy w secie, ale i tak nie będę narzekał, bo nie ma na co, zwłaszcza, że zaraz potem panowie przywalili z grubej rury – The One To Sing The Blues, You Better Run i Going To Brazil! Ogień! Szczególnie ten drugi. Po nieco słabszej środkowej części znów wracamy do pogromu.

A teraz obowiązkowa częśc hiciorowa. I dwa największe przeboje Motorhead, których nie może zabraknąć na żadnym koncercie – Killed By Death (gdzie były strptizerki i motocykle, co to ma być, ja się pytam?) i oczywiście Ejs Of Spejs, jedyny numer, którego tekst znali wszyscy i do którego wszyscy ruszyli w młyn. Oba numery brawurowo przypieprzone, aż kapcie spadały. Faworyzowałbym Killed By Death, ale to chyba dlatego, że AOS mi się już trochę przejadł.

I koniec. Kapela schodzi. Ale zaraz, zaraz, jeszcze bis. Musi być bis. I jest! A co na bis? No jak to co – Overkill! To jest wprost wymarzony numer do tego, by nim kończyć koncerty, ogień, energia z piekła i to wyciszenie na końcu, po którym dochodzi finalne przyjebanie. Doskonale. Potem nie ma już nic, tylko pusta scena i smutek, że już koniec. Rzut okiem na zegarek uświadomił mi, że cały koncert trwał orientacyjnie godzinę i piętnaście, może dwadzieścia minut.

Że to był najlepszy koncert wieczoru, to chyba nie muszę mówić, zresztą bardzo bym się zdziwił gdyby było inaczej. Motorhead to Motorhead, stare dziady, ale nie znam lepszej koncertowej formacji, która w dodatku ciągle gra.
Po Motorhead zostało mi jeszcze trochę czasu do odjazdu, więc skoczyłem ponownie na open stage.

Luxtorpeda – chyba zaczęli z opóźnieniem, bo po Motorheadzie grali jeszcze trochę trochę, wiele nie straciłem tak naprawdę. Jakoś nigdy nie miałem czasu, żeby zbadać to dziwo. Cóż, łoją nawet miło, chociaż jakoś, nie wiem, po Motorhead wydawali mi się bardzo mało godni uwagi. Brakuje tej energii, tego ognia, niby ciężko i z wykopem, ale jakoś tak… blado. Gadki między numerami budziły ambiwalentne odczucia. W sumie ciężko mi się do nich przyczepić, ale czułem się trochę jak na spotkaniu oazy czy czymś takim. Ot i wszystko, wiele więcej na ich temat nie mam do powiedzenia. Muzyka jakoś mi nie zapadła w pamięć, nie drażni, ale i nie porywa.

Po Luxtorpedzie poszedłem jeszcze na chwilę zobaczyć, co się dzieje na głównej scenie, ale nie ładowałem się już blisko, tylko wziąłem sobie piwo i wysączyłem spokojnie pod płotem, obserwując to coś co ma grać po Motorhead.

Bullet For My Valentine – chyba bardzo się starali, żeby wypaść równie ogniście i porywająco co Motorhead, ale szło im jakoś tak średnio, co nawet nie dziwi. Kompletnie nie moja bajka. Mając w pamięci Dead By April wiedziałem już z grubsza czego się spodziewać, no i ogólnie wynudziłem się straszliwie. Nasuwa mi się taka refleksja, że chyba jestem za stary na takie młodzieżowe granie. Ale zaraz, przecież ja jeszcze 24 lat nie skończyłem, więc to chyba nie ja się nie nadaję do młodzieżowego grania, tylko młodzieżowe granie jest jakieś marne w tych czasach. Nie chciałbym wpadać w pitolenie, że „dawniej to się grało, łohoho”, ale jednak czuję silną różnice jakościową, na korzyść staroci. jak kogoś to jara, to spoko, ale ja wysiadam.
Dopiłem browar i poszedłem, zostawiając BFMV i ich fanów samym sobie.

Enej – w drodze do wyjścia zahaczyłem jeszcze na moment na open stage. No Enej no, współczesna muzyka weselna dla ludzi z wielkich miast. Wieś śpiewa i tańczy na całego, chociaż na Urynaliach nie było to tak widoczne jak podczas ich koncertu kilka tygodni wcześniej w Lublinie, co też miałem wątpliwą przyjemność oglądać. Wytrzymałem jeden numer i poszedłem.

Potem tylko powrót do domu i spoczyn. Całościowo było dobrze, Motorhead zabił jak należy, jestem zadowolony. Gdyby to był mój ich pierwszy koncert, to pewnie miałbym łzy w oczach. Reszta tak, jak w powyższym tekście, momentami można było posłuchać, chociaż w zasadzie nie wiem po co.

Vous ne voulez pas voir de publicités ?Mettez à niveau maintenant

API Calls