samedi 27 Jui 2009, 13h35m
Nie będzie chyba niczym zaskakującym, jeśli napiszę, że już na samym początku pisania tej relacji jestem w kropce. Autentycznie nie wiem jak zacząć to wszystko, by od początku do końca miało ręce i nogi. Rzeczy a'la notka biograficzna o Nine Inch Nails czy wychwalanie połowy ich dyskografii/geniuszu Reznora będą raczej zbędne.
Najlepiej przejdźmy od razu pod scenę, gdzieś w okolice godziny 20:30.
Na koncert gwoździ przyjechałem raczej jako post-NINowiec, chcąc oddać hołd Reznorowi i spółce nie tylko za tworzenie wspaniałej muzyki (która w wielkim stopniu ukształtowała mój obecny gust), ale również za wielki wpływ na świat muzyczny w ogóle. Jeśli miałbym skrótowo opisać moje nastawienie, brzmiałoby to jakoś w stylu "a pewno zagra głośno numery ze slipa, joła, jakieś parę gołstów no i kilka klasyków na bank". Jednak mimo wszelkich obaw, gdzieś głęboko pod skórą czułem, że czeka mnie niezapomniane przeżycie.
Gdzieś około 20:45 na scenę wbił Alec Empire - muzyczna przystawka przed daniem głównym. Co do jego supportu - również miałem obawy. Coś w stylu "oja3,14erdolę, jak będzie smęcił fjuturistami i fortejstami to odpalam empeczy". Na szczęście pierwsze dźwięki The Ride szybko rozwiały mój sceptyzm.
Przede wszystkim - jak na wynalazcę digital hardcoru przystało - Alexander Wilkie grał zajebiście głośno. Szkoda tylko, że podczas całego supportu na pierwszym planie królował uszojebny bas i bity, a gitara i alecowe darcie ryja zasuwały gdzieś tak zaraz za nimi. Czy to wymysł Aleca czy sprawka techników - o to zapytajcie się go "osobiście" na laście :P
Wyżej wspomniane nie zmienia jednak tego, że moje wrażenia są jak najbardziej pozytywne. Najwięcej na3,14erdalało z Intelligence & Sacrifice (m.in. wcześniej wspomniany, znacznie bardziej ubasowiony The Ride, Everything Starts With A Fuck czy też Addicted To You, przy którym musiałem nieco potrząść łbem). Fjuturistów nie zanotowałem. Fortejstów co prawda kilka było, ale na żywca to już zupełnie inna muzyka (dlaczego na studyjniaku nie mógł wystrzelić podobnie?). Z jednej strony, szkoda że nie rzucił czymś z Destroyera, a z drugiej - zajebiście miło zaskoczył mnie kilkoma numerami z repertuaru Atari Teenage Riot na koniec (No Remorse! Destroy 2000 Years of Culture! Revolution Action!).
Podsumowując alecowy podrozdział - warto było dać sobie popsuć przez niego uszy na żywca. Zwłaszcza, że jestem muzycznym sado-masochistą i lubię hałas.
Dalsze oczekiwanie na NIN wypełniły wypłukiwanie noisowej wody z uszu oraz modły o lepsze nagłośnienie dla Trenta i spółki.
I oto parę minut po dwudziestej drugiej na scenę wbili ONI. Nine Inch Nails. W towarzystwie oceanu owacji, chwycili za instrumenty. Reznor zbliżył się do mikrofonu… Serię muzycznych orgazmów czas zacząć.
[W tym miejscu powinna znaleźć się spóźniona relacja na żywo track-by-track, ale nie będzie, ponieważ tego nie da się opisać słowami nadającymi się do dr… EDITED BY BUREAU OF MORALITY
Ekhm.
Wybaczcie. Oczywiście powyższe (ocenzurowane, acz nieco brzydkie) wyrażenia są w wydźwięku jak najbardziej pozytywnym. Bo to co odwaliło Nine Inch Nails 23 czerwca w Poznaniu na żywo… Ten koncert zdecydowanie znajduje się w czołówce wydarzeń i rzeczy, które trudno opisać słowami. Ale spróbujmy. Po kolei, frame by frame.
Po pierwsze - nagłośnienie. Tutaj technicy naprawdę się postarali - wszystko brzmiało tak jak powinno. Nawet w trakcie największej rzeźni bez problemu mogłem wychwycić każdy instrument. Jak dla mnie, nie było ani jednej chwili, w której coś było niepotrzebnie za głośno bądź za cicho.
Po drugie - repertuar. Jak wcześniej wspomniałem - spodziewałem się przede wszystkim nowości i kilku hiciorów. Tymczasem NIN zagrało wiele utworów, których nigdy, ale to NIGDY nie spodziewałem się usłyszeć na żywo. Metal? Burn? Gone, Still? The Way Out Is Through? Na żywo? Nie, nie, noł fakin łej… A jednak! Nowości były nieliczne, najwięcej było właśnie utworów przeze mnie niespodziewanych i klasyków. Tak, poznański repertuar NIN był bez wątpienia jedną z najprzyjemniejszych niespodzianek w moim muzycznym życiu ;)
Po trzecie - aranżacja. Tego wieczoru gwoździe były na samym czubku szczytu koncertowej formy i brzmieniowej psychodeli. Kawałki mające wymiatać wymiatały po całości & beyond, wystrzeliwując mnie powyżej 10 miles high zajebistości. Utwory mające uspokajać miały w sobie całe kilometry głębi. Głębi, w której chciało się zatonąć i zostać tak długo, jak pozwalał na to utwór. Wspomniane przeze mnie wcześniej nowości, których tak się obawiałem, zostały zagrane z zajebistym psychodelicznym pazurem. Większość klasyków pozostała aranżacyjnie wierna wersji studyjnej, wzbogacona jednocześnie żywym hyperpowerem. Brzmiały one jak na albumach, a przy tym kilkadziesiąt razy soczyściej. Do tego jeszcze głos Trenta… Na żywo śpiewał z jeszcze większą mocą niż na studyjniakach, udowadniając, że w określaniu go muzycznym bogiem i geniuszem nie ma ani cala przesady. Nawiasem mówiąc - dla mnie wyglądał bardziej jak podstarzały paker katujący mikrofon i instrumenty, niźli bożyszcze :P
And last but not least - atmosfera. Tej po prostu nie sposób opisać by oddać chociażby jej kawałek "na papierze". Mogę powiedzieć jedynie, że publika dała dziesiątki tysięcy powodów Reznorowi, by NIGDY więcej nie pomijał Polski na trasie koncertowej, jeśli okaże się, że WAVE GOODBYE było tylko żartem.
Swoich emocji z gwoździstych wzlotów i tonięć również nie zamierzam opisywać. Nie da się. Po prostu nie da się. Tam. Trzeba było. Po prostu. BYĆ!
I cóż wypada napisać na koniec? Wiem na pewno, że tamtego wieczoru mój sceptycyzm wobec NIN dostał naprawdę koncertowy w3,14erdol. Już po March Of The Pigs leżał, nie mając nawet siły kwiczeć. Reszta była już brutalnym kopaniem leżącego. Tym razem jednak w słusznej sprawie. Gwoździe najzwyczajniej w świecie wyrwały mnie na dwie godziny ze świata rzeczywistego.
A Reznor niechaj koncertuje dalej, trochę odpocznie, wyda porządny album i wróci do koncertowania ze słowami "just kidding". A że koniecznie musi odwiedzić wtedy Polskę, chyba nie muszę już wspominać?